Pre Loader

Efekt pandemii: załamanie konsumpcji, czyli szok popytowy

//Efekt pandemii: załamanie konsumpcji, czyli szok popytowy

Kryzys wywołany pandemią koronawirusa SARS-CoV-2 przebiega w kilku etapach. Pierwszy z nich, szok podażowy, powoli wydaje się mijać, startują kolejne zamknięte wcześniej fabryki, znikają obostrzenia społeczne. Drugim elementem jest szok popytowy, czyli załamanie w zakupach a przez to zamówieniach. Najważniejszą teraz niewiadomą jest tempo odbudowania konsumpcji. Czym ona będzie zdeterminowana w najbliższych miesiącach czy kwartałach? Kredyt kupiecki finansuje sprzedaż, a ta jest funkcją popytu. Dlatego należy się teraz zastanowić jak może on wyglądać w tzw. „new normal”, czyli nowej rzeczywistości po pandemii.

 

Pandemia konsumpcjonizmu

Do napisania tego tekstu zmotywowała mnie dyskusja na ciekawej telekonferencji w Business Dialog „Czym charakteryzuje się obecny kryzys i czym różni się on od poprzednich?”. Zastanawiamy się kiedy to się skończy i co będzie dalej? Które firmy przetrwają i jakie będą nowe modele biznesowe? Czy pandemia koronawirusa wykreuje jakiś „new normal”, który i tak miał nadejść a dzisiejsze wydarzenia tylko to nieprawdopodobnie przyspieszają?

To jaka była ta „normalność” przed epidemią koronawirusa SARS-CoV-2? Nasz styl życia związany silnie z czasami, w których żyjemy, przejawiał się głównie w tym, że otaczaliśmy się rzeczami i na nich budowaliśmy swoją tożsamość. Posiadanie najnowszego telefonu czy innego gadżetu, oznaczało, że jesteśmy fajni. Po co nam opaska do mierzenia kroków? Po co nam smartwatch podający czas rekordu świata w biegu na 1000 metrów w sekundę po jego pobiciu? Kiedy kończy się realna potrzeba kupienia czegoś, a zaczyna nadmierny konsumpcjonizm? Konsumpcjonizm we współczesnym świecie jest zjawiskiem powszechnym, choć bynajmniej nie nowym. To styl życia polegający na gromadzeniu dóbr materialnych i korzystaniu z dostępnych na rynku usług ponad rzeczywiste potrzeby. Postawa taka najczęściej dotyczy obywateli krajów rozwiniętych, gdzie stan posiadania jest miarą jakości życia i społecznego statusu. Należy tu odróżnić konsumpcjonizm od konsumpcji, która oznacza pewną czynność, a konsumpcjonizm – postawę. Pierwszy termin jest zwyczajny, drugi zaś ma zabarwienie pejoratywne, wskazuje na braku umiaru w definiowanym sposobie postępowania.

Konsumpcja niewątpliwie stanowi siłę napędową globalnego postępu cywilizacji i wzrostu PKB. Widać to chociażby po polskich statystykach, ale także innych krajów rozwiniętych, zwłaszcza USA. Ostatnie lata dynamicznego wzrostu naszej gospodarki oparte były przecież na silnie rosnącej konsumpcji. Tam, gdzie uczestniczymy w wyścigu po pożądany status materialny, rośnie popyt na szereg dóbr i usług, a to z kolei generuje rozwój gospodarki, nauki i techniki. Nadmierną konsumpcję (konsumpcjonizm) coraz częściej uznaje się za zjawisko negatywne, wskazując na szereg jego szkodliwych konsekwencji. Są to degradacja środowiska naturalnego, spadek jakości wytwarzanych dóbr, produkcja masowa osłabiająca lokalne gospodarki (tania siła robocza znajduje się w krajach azjatyckich) oraz wypieranie z rynku niszowych przedsiębiorstw (na rzecz silnych, olbrzymich międzynarodowych korporacji). Są jeszcze inne negatywne aspekty konsumpcjonizmu. Ludzie, którzy dążą do podniesienia standardu życia, padają ofiarą spirali problemów, jakie powoduje konsumpcjonizm. Konsumpcjonizm wyłącza logikę i dokonywanie racjonalnych wyborów, czyniąc z wielu ludzi bezwolne ofiary agresywnej reklamy. Jeżeli uwierzymy, że miarą szczęścia jest posiadanie luksusowego samochodu (a chociaż lepszego niż sąsiad czy kolega w pracy), żyjemy pod presją kredytów lub pracując ponad siły, nie mając czasu dla bliskich, nie wspominając o normalnym odpoczynku (czyli robieniu NIC). Stres i ciągły pośpiech powodowany sztucznie wygenerowanymi potrzebami są przyczyną różnych dolegliwości zdrowotnych. Złudzenie posiadania coraz większej ilości w gruncie rzeczy niepotrzebnych przedmiotów przynosi efekty odwrotne do pożądanych.

 

Marnowanie jedzenia i dóbr materialnych

Według badania zrobionego na potrzeby Federacji Polskich Banków Żywności, 42 proc. Polaków przyznaje, że zdarza im się wyrzucać żywność, 35 proc. z nich robi to kilka razy w miesiącu. Najczęściej wyrzucane produkty to pieczywo, owoce, wędliny i warzywa. To szokujące, ale w skali globalnej aż jedna trzecia wyprodukowanej żywności jest wyrzucana na śmietnik, co daje 1,3 miliarda ton i 1 bilon USD wartości! Warto tylko dodać, że prawie miliard głodujących ludzi na świecie mogłoby wyżywić się jedzeniem marnowanym w USA, Europie i Wielkiej Brytanii. Chociaż do banków żywności w USA ustawiają się dzisiaj rekordowe kolejki, pandemia koronawirusa pogarsza tą sytuację zmuszając rolników w UA do wylewania do kanału mleka, które nie może być rozwiezione przez blokadę gospodarki spowodowanej przez pandemię SAR-CoV-2 …. Absurd!

A co oprócz żywności? Problem na przykład z marnowaniem odzieży jest powszechnie znany od lat. A mówię tutaj o odzieży wyprodukowanej i nie sprzedanej! Po pierwsze przemysł odzieżowy corocznie wyrzuca na śmieci około 15% surowca używanego do produkcji. Około 30% światowej produkcji odzieży nigdy nie jest sprzedana. Zdarza się, że producenci dóbr luksusowych wolą wyrzucić wyroby do śmieci niż upłynnić je na rynku po niższej cenie. Robią tak tylko dlatego aby nie obniżyć tzw. prestiżu swoich produktów. Przewiduje się ponadto, że do 2030 roku zyski producentów odzieży zostaną ograniczone o 52 miliardy USD z powodu nadprodukcji, ograniczonych zasobów czy rosnących kosztów pracy. Dwa lata temu H&M miał duży problem z niesprzedaną produkcją wartą 4,3 miliarda USD. Rok później, dyrektor tej firmy stwierdził, że „świadomi konsumenci szkodzą gospodarce”. Zdaniem Karla-Johana Perssona, branża odzieżowa staje się ofiarą wytykania zachowań przyczyniających się do kryzysu klimatycznego. Są oczywiście przykłady pozytywnych zmian w modelu biznesowym firm odzieżowych, również wspomnianego H&M, ale czy nie jest na to trochę późno? Tymczasem koronawirus powoduje ograniczenia w konsumpcji najbardziej właśnie w branży odzieżowej. A może to efekt jej działań (zanieczyszczenie środowiska) a nie przyczyna? O tym za chwilę.

Bezrefleksyjnie kupujemy kolejne T-shirty po 9,90 zł nie zastanawiając się, że do produkcji każdego zużywa się ok. 2,7 tys. litrów wody, a do produkcji bawełny zużywa się jedną piątą światowej produkcji pestycydów. Masowa produkcja i konsumpcja tekstyliów rujnuje środowisko naturalne. Przemysł odzieżowy odpowiada za roczną emisję 1,2 miliarda ton gazów cieplarnianych, co stanowi więcej niż emisja transportu lotniczego i morskiego razem wzięta.

 

Zanieczyszczenie środowiska i choroby cywilizacyjne

Marnowanie jedzenia i dóbr materialnych to nie tylko problem moralny, ale także – a może przede wszystkim – ekologiczny. Brakuje w tym sensu również z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Na szczęście zaczynamy o tym myśleć i działać. To jednak za mało. Wyprodukowanie, przetworzenie, zapakowanie i dostarczenie do naszych sklepów towarów to ogromny koszt dla środowiska – w postaci zużytej wody, energii czy gazów cieplarnianych. To kontrowersyjne, ale oszczędzanie wody przez gospodarstwa domowe ma mało w sobie sensu i logiki. To przemysł zużywa ogromne ilości wody i tam trzeba szukać oszczędności. Czy trzeba tłumaczyć coś tutaj więcej patrząc na pożary w Australii, Szwecji, USA czy teraz w Biebrzańskim Parku Narodowym? Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości, że w tym roku grozi Polsce niespotykana do tej pory susza?

Zanieczyszczone powietrze negatywnie wpływa na naszą odporność a przez to na zdrowie. Stanowi jedną z przyczyn powstawania alergii i chorób układu oddechowego. Właśnie dlatego tak ważna jest jakość powietrza, którym oddychamy. Szczególnie niebezpieczne dla człowieka są te pyły, które dostają się bezpośrednio do układu oddechowego. Według badań, w okresie kiedy zanieczyszczenie powietrza jest największe dochodzi do zwiększonej ilości udarów mózgu i zawałów serca.  Z kolei nadmierna konsumpcja jedzenia to cukrzyca i otyłość z wszelkimi tego konsekwencjami. Według FAO, na świecie około 820 milionów ludzi głoduje, a jednocześnie, według WHO, około 1,9 miliarda ma nadwagę. Czy grupa ryzyka dla śmiertelnych powikłań w trakcie COVID19 (choroba wywołana koronawirusem SARS-CoV-2) to właśnie nie osoby z tymi dolegliwościami?

 

The Limits To Growth

Czy zatem należy produkować i konsumować więcej i więcej? Czy wzrost PKB powinien być celem? Czy ma to sens i w ogóle jest możliwe utrzymanie takiej „normalności” jaka otaczała nas przed pandemią? Nie, i to powinien być „new normal” w przyszłości. Prawdopodobnie to co się teraz dzieje przyspieszyło tylko ten proces.

Dane ekonomiczne nie oddają w pełni obrazu tego, jak żyje się w poszczególnych krajach. Przykładem mogą być kraje jak Finlandia, która jest na odległym miejscu pod względem PKB, a w czołówce rankingów jakości życia i szczęścia. Z drugiej strony jedne z najbogatszych państw (Kuwejt, Katar) zajmują odlegle pozycje w rankingach najlepszych miejsc do życia. Oczywiście jest też pozytywny przykład Szwajcarii. Podobnie jest w biznesie. Wyniki finansowe firm nie świadczą o ich pozytywnym wpływie na gospodarkę i lokalne społeczności. Ekonomiści szukają więc nowych wskaźników, które pomogą im to zobrazować. Jednym z nich jest wskaźnik jakości życia (dawniej jako ang. Quality of Life Index, obecnie Where-to-be-born Index), który został opracowany przez brytyjski tygodnik „The Economist”.

Ale, dla niektórych naiwne, poczucie szczęścia, to nie jedyny powód dla „the new normal”. Nie mamy wyjścia i wiedzieliśmy to już od dawna. Zacytuję tutaj bardzo ciekawy tekst, który ukazał się na blogu subiektywnieofinansach.pl w dniu 1 stycznia tego roku:

 

Pięćdziesiąt lat temu Klub Rzymski – międzynarodowy think-tank, założony w 1968 r., zrzeszający naukowców, polityków i biznesmenów analizujących m.in. przyszłość świata (uznawany za protoplastę ruchów proekologicznych) – zlecił wykonanie raportu, w którym zespół badaczy miał zbudować komputerową symulację światowego wzrostu gospodarczego, zmian wielkości zasobów i populacji na naszej planecie. Efektem tych badań był słynny raport opublikowany w 1972 r. pod nazwą „The Limits To Growth”. Przesłanie, które z tej pracy wynikało, było dość oczywiste: Ziemia prawdopodobnie nie będzie w stanie „wytrzymać” wzrostu liczby ludności oraz tempa wzrostu gospodarczego. Im więcej ludzi, tym więcej potrzeba żywności, żeby ich nakarmić. A żeby tę żywność – oraz inne rzeczy potrzebne do życia (przy okazji te niepotrzebne, ale fajne) wyprodukować, potrzeba zużyć jeszcze więcej zasobów i jeszcze bardziej zanieczyścić planetę. Zasobów zacznie w końcu brakować, koszty ich wykorzystywania wzrosną i zrobi się nieprzyjemnie.

 

Oczywiście od początku lat siedemdziesiątych zeszłego stulecia wiele się zmieniło, również na dobre, ale generalna konkluzja mówiąca o ograniczeniu wzrostu jest trafna. Z jednej strony mamy ograniczoną podaż surowców do produkcji, a z drugiej zmieniający się popyt w postaci ewoluującej struktury liczby ludności. Według prognoz ONZ, do 2050 roku populacja Afryki zwiększy się o ponad 100%,  Oceanii o 43,9%,  Ameryki Łacińskiej i Karaibów o 23,6%, Ameryki Północnej o 21%, Azji o 19,9%, natomiast liczba ludności Europy zmniejszy się o 4,3%. Według najnowszych prognoz GUS, w 2050 r. liczba ludności Polski wyniesie 34 mln. W porównaniu do stanu w roku bazowym 2013 oznacza to zmniejszenie liczby ludności o 4,55 miliona tj. o 12%. Populacja w wieku produkcyjnym zmaleje o 3 mln.

 

źródło: www.subiektywnieofinansach.pl

 

Na koniec swojego wpisu na blogu, Maciej Samcik tak opisuje wspomniany raport sprzed 50 lat:

 

Właśnie teraz przeżywamy – jako ludzkość – szczyt produkcji przemysłowej i produkcji żywności na osobę. Czyli szczyt konsumpcyjnego dobrobytu. Za jakieś 10 lat poziom życia na świecie zacznie spadać, za 20 lat zanieczyszczenie środowiska osiągnie apogeum, a za 30 lat zacznie lawinowo spadać liczba ludności w wyniku kryzysu. A potem pójdzie już z górki.

 

Recepta na biznes i przyszłą normalność: Zrównoważony rozwój

Przyszłość wygrają firmy o strategii zrównoważonego rozwoju, z dobrą i rosnącą jakością oferowanych dóbr i usług, z dobrą obsługą klienta nastawioną na stałą ofertę ciekawej wartości dodanej. Z drugiej strony, inwestorzy powinni bardziej od wzrostu sprzedaży docenić stabilny biznes i stabilne wypłaty dywidendy. Wygraną będzie stały udział w rozwiniętym rynku, ewentualnie poszerzanie go o nowe produkty czy dynamiczniejsze regiony. Liczyła będzie się jakość a nie ilość, innowacyjność a nie niskie koszty. W biznesie i w życiu. I nie ma to być tylko nowa moda ale ugruntowane podejściem do robienia biznesu. Jak często to bywało, powinniśmy wzorować się na przyrodzie – szukać równowagi w nowej przyszłości.